Rzuć wszystko i jedź w Bieszczady! Jeśli chcesz odpocząć od wielkomiejskiego zgiełku, być blisko natury i to blisko natury na wysokościach – Bieszczady są miejscem idealnym. I tak jak brzmi motto – tak też zrobiliśmy – wybraliśmy się na dwudniową wycieczkę.
Wyruszyliśmy z Rzeszowa samochodem w sobotę. Akurat w tym dniu pogoda nie była sprzyjająca, było dosyć pochmurnie i deszczowo, więc postanowiliśmy wspólnie (jechaliśmy razem ze znajomymi), że w związku z markotną pogodą – jedziemy najpierw do Sanoka do Muzeum Historycznego, w którym można obejrzeć m. in. wystawę malarstwa Zbigniewa Beksińskiego (o tym piszę w kolejnym wpisie), a później kierujemy się prosto w góry. Pod wieczór udało nam się dotrzeć do schroniska Koliba, w którym mieliśmy zarezerwowany (kilka dni wcześniej) nocleg w pokoju wieloosobowym.

Do naszej izby dołączyli podróżnicy-wędrowcy z Gdańska. Trójka panów, średnia wieku powyżej 50 lat (a może i więcej?), prawdziwi zapaleńcy, którzy na swoim podróżniczym koncie mieli prawdopodobnie setki zaliczonych miejsc na świecie. Dzięki temu, przez cały wieczór rozmawialiśmy o podróżach, bo panowie naprawdę mieli o czym opowiadać. Jeden z nich, który do schroniska dotarł najpóźniej, odleciał do krainy snu bardzo szybko i pochrapywał, podczas kiedy pozostała dwójka toczyła z nami dyskusje. Najwięcej zabawy dostarczył nam Pan, który miał dosyć bezkompromisowy, nieugięty pogląd odnośnie miejsc, z którymi miał niemiłe doświadczenia. Dla nas zabawne było to, w jaki sposób formułował swoje myśli. Bardzo żałuję, że pisząc ten wpis nie jestem w stanie odtworzyć dokładnie tego, jak wypowiadał poszczególne zdania, ale mniej więcej brzmiało to tak: Aaaa w Skandynawii to straszne dziadostwo, co to za kraj, że zupa na stoku kosztuje tyle, że nawet Norwegowie jej nie kupują, bo dla nich jest za drogo. Straszne dziadostwo. Dziadostwem było schronisko Chatka Puchatka, w której nie ma porządnych toalet, Rosja i wiele innych miejsc. Jednak całą rozmowę z podróżnikami z Gdańska wspominamy bardzo dobrze, był to miły akcent naszej podróży, dowiedzieliśmy się naprawę wiele o miejscach, które warto zobaczyć w niedalekiej przyszłości. Nasza czwórka po kąpieli poszła szybko spać, bo plan był taki – że całą niedzielę poświęcamy na piesze wędrówki, a zaczynamy od wschodu słońca na Połoninie Caryńskiej.






Niestety, ze schroniska wyszliśmy z latarkami po godz. 5:00, więc na szczycie byliśmy koło 6:30. Nie zdążyliśmy zobaczyć wschodu słońca, ale jak się okazało – nie straciliśmy wiele. Widoczność była bardzo słaba, krajobraz zamglony, wietrznie i zimno. Słońce było całkowicie zakryte chmurami. Nasi znajomi zabrali ze sobą gadżet, który naprawdę warto zabrać w góry, szczególnie w porze jesiennej, kiedy dobrze jest wypić lub przekąsić coś ciepłego. Była to jednopalnikowa kuchenka gazowa, dzięki której mogliśmy zagotować wodę i wypić herbatę lub kawę. Tak pokrzepieni wróciliśmy tą samą trasą w kierunku schroniska, wsiedliśmy do samochodu i podjechaliśmy do Wetliny. Stamtąd, po godzinie 9:00, już w pełnym słońcu ruszyliśmy na Smerek przez Przełęcz Orłowicza. Słońce dało o sobie znać, cudownie przygrzewało, a podejście na Smerek było stosunkowo łagodne. Ze szczytu, z którego przepięknie widać bieszczadzki krajobraz, kierowaliśmy się w stronę wsi Smerek, a stamtąd na piechotę do Wetliny, gdzie zostawiliśmy samochód. Łącznie przeszliśmy około 25 km. I powiem Wam, jeśli dysponujecie wolnym weekendem – pokuście się na Bieszczady i na taką aktywną regenerację! Poniżej zostawiam Wam zdjęcia z nieco jaśniejszej, bardziej słonecznej części dnia!
















Bardzo ładne